Halsowka na Limfjordzie

Wychodzimy popołudniem z Trzebieży – pierwsza poważniejsza próba silnika. W mordę wind, więc chlapie po pokładzie. Za ostatnią boją trzebieskiego toru stawiamy bezana i foka – od razu sucho bo „Nitron” pochyla się wdzięcznie i łagodnie rozcina fale. Stawiamy grota i odstawiamy silnik. Na nowych żaglach zauważalnie zmniejszył się martwy kąt – na żadnej „jotce” nie żeglowałem jeszcze tak ostro do wiatru. Na kanale Piastowskim silnik sprawuje się zadowalająco. Zatrzymujemy się w Świnoujściu – teraz już tylko w marinie można to zrobić, zresztą coraz lepiej rozwijającej się. Spotykamy tu „Miracle” – ex „Turawa”, którą też mogliśmy kupić… W poniedziałek nie zaczyna się rejsu, więc próbujemy zdobyć filtr oleju ale nici z tego. Silnik jest tak „zmodyfikowany” przez różnych „specjalistów” że mało co do niego pasuje.

Wychodzimy przed południem i przed północą zawijamy do Sassnitz, po drodze mam okazję zapoznać się z radarem omijając Greifsvalder Oie we mgle. W porcie jeszcze NRD (prawie). Rano wychodzimy przy słabiutkim wietrzyku, więc wspomagamy się silnikiem, pogoda plażowa i wycieczkowce uwijają się wokół Rugii. Nocą ruch – jak zwykle w pobliżu torów prowadzących do Kielu i Lubecki – mogę jednak spać spokojnie, bo „pierwszym” jest Marian –j.k.ż.w., zresztą „drugi” i „trzeci” też nie pierwszy raz w morzu są… Z zapowiadającego się prawie – solo rejsu, złożyła się całkiem zgrabna załoga – osiem osób.

Do Heiligenhafen zawijamy wieczorem w czwartek, podchodząc ostrożnie na skróty – stan morza pozwolił nawigować po izobatach. Z takim „pierwszym” można sobie pozwolić na różne „eksperymenty” nawigacyjne…

Po Heiligenhafen kolej na Fredericię, o której istnieniu nigdy nie dowiedziałbym się, nie decydując się na żeglugę po Małym Bełcie – interesująca nawigacja na każdej łódce, jednak im większa – tym bardziej interesująca. Fredericia ongiś szykowana była na stolicę Danii, turystów więc tutaj nie brakuje. Sympatyczny, kameralny porcik z porządnym zapleczem socjalnym i dostępem do Internetu.

Po Frederici – Arhus, drugie pod względem wielkości miasto Danii. Tutaj ograniczony umysłowo bosman usiłuje mnie wykantować przy pobieraniu opłaty, przysłuchuje się temu sympatyczna Niemka, komentując to później odpowiednio – trafiliśmy akurat na zmianę tego pomyleńca. Ostatecznie zapłaciłem Mu 25 DK mniej niż powinienem…

Niemcom zostało trochę prowiantu, któremu nasza załoga nie pozwala zmarnować się… Z Arhus mkniemy przy sprzyjającym wietrze i na skrzydłach burzy prosto na podejście do Limfjordu. Chwilowe prędkości często przekraczają 9 knotów w bejdewindzie. O zmroku Hals na trawersie, ale płyniemy dalej – tor jest ze światełkami, więc nie ma problemu ze znalezieniem drogi ale… trzeba dobrze się rozglądać. O trzeciej nad ranem cumujemy w Aalborgu – przereklamowanym przez J. Kulińskiego (zresztą nie taki z Niego hydrograf – za jakiego chciałby uchodzić…) Za jego „podszeptem” zostajemy tutaj na całą dobę – wbrew temu co czuję – że należy iść w górę dopóki wiatr zbytnio nie przeszkadza…

W środę rano płd zachodnia szóstka już gra na wszystkich sznurkach w porcie. Silnik ze zmniejszoną kompresją – o czym jeszcze nie wiedzieliśmy – jest przyczyną niezłego widowiska podczas manewru odejścia, wszystkie sąsiednie załogi wyległy na burty, gotowe je chronić … Obyło się jednak bez używania odbijaczy i wyszliśmy czołgając się pod wiatr. Teraz wiem, że silnik jest spaprany – a nie wyremontowany.

Zachodzą uzasadnione obawy, że Marco-Motors sprzedał nam – przed laty – nowy złom… Chłopcy uczyli się na takich klientach jak ja… Jeden z przykładów – dlaczego mamy w Polsce tak „dobrze”…Stawiamy żagle i halsujemy mozolnie. Teraz można docenić jakość roboty Sławka Rogali – zresztą nigdy mnie nie zawiódł i zawsze solidnie wywiązywał się z powierzonej sobie roboty. Halsujemy od izobaty (2,5m!) do izobaty, wychodząc ryzykownie poza boje – często znacznie… Trafiło na Freda, który utknął na linii boi…

Postawienie grota pozwala na szybkie zejście, odtąd żeglujemy pod kompletem żagli. Tor coraz węższy ale radzimy sobie całkiem nieźle. Na mokrym pokładzie Paweł łamie nogę… Zaparł się przy wybieraniu szota foka, stopa podwinęła Mu się i noga spuchnięta ja bania.

Halsujemy do samego Logstoru,. Tutaj tłok i kłopot z cumowaniem. Bezproduktywna gadka ze stetryczałymi Francuzami i Niemcami kończy się cumowaniem pod dystrybutorem paliwa. Wykręcam nr 112 i długo tłumaczę Pani po drugiej stronie, że potrzebny jest ambulans bo mam kontuzjowanego marynarza. Dopiero zwrot „ may be breaking leg” powoduje zapewnienie, że niezwłocznie wyśle ambulans. Przyjeżdża nadspodziewanie szybko.

Znacznie dłużej trwa jazda do Farso, gdzie mieści się ambulatorium. Nie pytają o nic – tylko o okoliczności wypadku – od razu biorą się do roboty. Pani doktor tylko dotknęła kostki i już wiedziała, ze to złamanie. Potwierdza to zdjęcie rentgenowskie. Mówi, że zoperują Pawła jeszcze tej nocy na miejscu albo rano w Aalborgu. Mimochodem pyta czy jest jest ubezpieczony – pewnie, że jest(!). Chociaż od nw nie ubezpieczył się – już nigdy nie zabiorę nikogo bez dodatkowego ubezpieczenia… Tutaj – na duńskiej prowincji w pełni uświadamiam sobie siermięgę naszej – pożal się Boże – opieki medycznej i naszej medycyny w ogóle. Austria i Włochy – niech się wstydzą!

Ostatecznie nocą Pawła przewożą do Aalborga, gdzie do południa składają nogę bez żadnych komplikacji. Ja wracam taksówką na łódkę za jedyne 450 DK… Świtaniem wychodzimy wykorzystując słaby wiatr i jego sprzyjający kierunek. Wychodzimy na szerszy akwen i znowu od izobaty do izobaty. Kolejny most i już Thyboron blisko. Na początku toru podejściowego zrzucamy żagle a silnik pod świeżą czwórkę nieźle sobie radzi. Widzę, ze na żaglach też byśmy się wyhalsowali, zresztą później i tak Fred stawia bezana i foka i żwawo posuwamy się do przodu goniąc idącą przed nami pogłębiarkę. Wchodzimy do portu, z naprzeciwka nadbiegają długie fale Morza Północnego – czuć w tym jego potęgę i słychać jak z hukiem rozbijają się za falochronem.

Cumujemy między dalbami, dziobem do kei. Zaniepokojeni Norwedzy obserwują próbę „wjechania” rufą ale oddychają z ulgą, widząc że rezygnuję z tego zamiaru… Ze słabym silnikiem i nie dopasowaną śrubą takie manewry są zbyt ryzykowne – kunszt na bok, proza manewrowa jest bardziej na miejscu…

Tak stoimy aż do przyjazdu Andrzeja z kolejną załogą. Przywiózł Ich Michał – niezawodny i perfekcyjny Przewoźnik, żeglarz zresztą (jakżeby inaczej)! W życiu nie widziałem tak odpornego i wytrzymałego kierowcy. Poza tym ma łeb na karku a solidność w genach pewnie. Wracamy przez Aalborg, zabierając Pawła ze sobą. Pani Oddziałowa uśmiecha się sympatycznie wysłuchując naszych zachwytów nad ich systemem socjalnym – była w Polsce i zna nasze realia… Po północy wysiadam w Trzebieży a Reszta Załogi – dobrej załogi – jedzie dalej, do domu.  W opiniach wystawionych załodze, rejs scharakteryzowałem jako „atrakcyjny nawigacyjnie i turystycznie”…