Ciężko jest lekko żyć…

Spodobało mi się to powiedzenie autorstwa mojej Koleżanki (po żeglarskim fachu)Moniki, która zajmuje się organizacją i prowadzeniem rejsów zawodowo . Idzie o to, że trudno jest zarobić na utrzymanie jachtu i jeszcze na życie, pływając pięć – najwyżej sześć miesięcy w roku i to jeszcze z niepełnymi załogami. O nabór załóg nie jest łatwo – minęły czasy, kiedy jachtów było niewiele a kolejki chętnych do zaokrętowania były może niezbyt duże, ale wystarczało marynarzy na pełne obłożenie jachtu załogami niemal na cały sezon. Trzeba było również zadać sobie trochę trudu, żeby znaleźć kapitana i zapewnić mu warunki do przyjęcia aby zgodził na poprowadzenie rejsu. Od razu wyjaśniam, że nie było mowy o jakimkolwiek wynagrodzeniu skipera za prowadzenie rejsu ale – rzecz oczywista – nie partycypował on w kosztach rejsu (dojeżdżał jednak na własny koszt – o ile nie zabierał się razem z załogą wspólnym transportem). Czynnikiem decydującym o zgodzie kapitana była atrakcyjność rejsu, czyli trasa. Tym początkującym wystarczały zwykłe „krajówki” – Ci bardziej doświadczeni (kapitańska elita) skłaniali się do przyjęcia rejsów dalszych – takich do których potrzebne były paszporty. Teraz – wiadomo jak jest: skiperów wszelakiej maści multum, jachtów do wynajęcia nie brakuje. Mając dar przekonywania, młody wiek (kto by chciał pływać z wapniakiem…)i liczne znajomości wśród żeglującego bractwa (np.)piwnego.., wystarczy wynająć łódkę, zebrać pieniądze i ruszać w rejs… Trzeba – oczywiście – jeszcze mieć zdolności organizacyjne, być kreatywnym (szczególnie propagując i reklamując się), no – i potrzeba determinacji (ambicja – sądzę – jest motorem działania), odwaga jest, wyobraźnia – jak najbardziej, doświadczenia przybywa z rejsu na rejs, zabezpieczenie w postaci pełnej elektroniki (zdublowane gps-y) i… interes się kręci. Na pewno nie jest łatwo, bo jednak trzeba naprosić się, przekonywać, zachęcać ale – ci zdolniejsi potrafią jeszcze pośredniczyć i – chyba – nieźle im to wychodzi. Wracając do tematu, łódkę tak – czy owak – trzeba utrzymać. Niewielu jest armatorów, którzy utrzymują jacht, pływając tylko z rodziną, przyjaciółmi, nie pobierając od nikogo skromnej chociażby rekompensaty. Ci, których na to stać – są armatorami raczej niewielkich jednostek. Ja – w przeciwieństwie do mojej Znajomej wymienionej na wstępie, nie muszę jachtem zarabiać na życie, jednak utrzymać jednostkę o długości 14 m, bazując na jednej pensji, bądź emeryturze jest trudne a nawet (prawie) niemożliwe. Dlatego proponuję innym współuczestnictwo w rejsach prowadzonych przeze mnie, bądź użyczenie jachtu w oparciu o stosowną umowę (warunek: muszę poznać kwalifikacje kapitana i załogi zgodnie z wymogami karty bezpieczeństwa). Żeby ceny „kojowego” były sensowne i do przyjęcia, łódka powinna pływać ok. 100 dni w sezonie, gdyby wykorzystywano ją przez dni 120 – kojowe mogłoby być niższe o 20 – 25%…  Do dalszego obniżenia kosztów rejsu mogłoby się przyczynić uczestnictwo w udziale „Tall Ships”, jednak do tego potrzebne byłoby odpowiednio wczesne zgłoszenie (a więc i przedpłata) młodych (do 25 roku życia) załogantów w wystarczającej liczbie – ponad 50% załogi, czyli min. 5 osób w każdej załodze na poszczególnych etapach. Udział w tych – corocznych – regatach premiowany jest bezpłatnymi postojami w portach i przeróżnymi imprezami, łącznie z wycieczkami i poczęstunkiem… Nitron zaledwie kilkukrotnie uczestniczył w tych rejsach ze względu na… brak zainteresowania młodzieży…Tak oto wygląda utrzymanie prywatnego jachtu, który nie został kupiony aby na nim zarabiać, lecz po to – aby żył nadal i służył środowisku, w którym powstał. Wszystkie te przemyślenia spisałem, sprowokowany uwagą pewnej żeglarki(?) z facebook’a…