„Profesjonaliści”

Potrzebni, poszukiwani… Również w żeglarstwie a może w…  yachtingu? Jest ich coraz więcej. Wydaje się, że ich liczba rośnie nawet w postępie geometrycznym wraz z liberalizacją i ułatwieniami w zdobywaniu stopni, żeglarskich oczywiście. Rozwinęła się sieć najrozmaitszych szkół, szkółek, akademii żeglarskich; powstało wiele agencji żeglarskich, czarterowych; w ślad za nimi ogłaszają się rzesze skipperów profesjonalnych… Czasy zmieniają się, zastosowanie mają nowe technologie, zmieniają się obyczaje, pływamy bardziej komfortowo, korzystamy z licznych ułatwień i udogodnień. Tylko morze wciąż to samo… Na przeróżnych portalach oprócz ogłoszeń o czarterach, szkoleniach, usługach profesjonalnych i niezwykle doświadczonych skipperach i ich dokonaniach żeglarskich, odbywają się dyskusje n/t zarobków, jakie powinny przysługiwać owym tytułowym profesjonalistom. Młody, ambitny i przedsiębiorczy, ledwo ukończywszy kurs na st. sternika, już zaczyna liczyć ile może zarobić na kolegach, którzy zechcą zaryzykować (najczęściej nieświadomie) udział w żeglarskiej (nomen – omen) przygodzie… Potem liźnie trochę morza i już jest do dyspozycji wszystkich firm czarterowych, załóg itp. Jako doświadczony profesjonalista, bo… jakże by inaczej! Młodość, luz i blues…  Nie zamierzam generalizować, oczywiście. Ale opisywane zjawisko jest i rozwija się. Postęp jest, był i będzie, więc pewnych rzeczy nie unikniemy i nie o to mi idzie. Trzeba zachować umiar i trzeźwy osąd rozwijających się inicjatyw. Przy okazji wspomnę o zjawisku podziału kapitanów na tych „plastikowych” i tych – starszych, którzy zdawali w systemie staż – egzamin (manewrówka, teoria, rozbójnik). Podobno ci „plastikowi” są niesprawdzeni i cienko u nich z praktyka i wiedzą. Daleki jestem od takiego osądu. Co prawda spotkałem kapitanów z b. niewielkim doświadczeniem i umiejętnościami, którzy jęli natychmiast po otrzymaniu patentu, zawodowo parać się tym rzemiosłem, ale znam takich, którzy mają dużą wiedzę i wciąż ją pogłębiają, a także organizując załogi, nie robią tego z pozycji zawodowca (takim właśnie gotów jestem powierzyć swoją łódkę). Każdego  –  kto lekceważąco wypowiada się o „plastikach” zapytam, że niby jak młodzi żeglarze mieli zdobywać swoje stopnie w istniejącym systemie szkolenia i stopni żeglarskich? N. b. znam (osobiście) przynajmniej dwóch j.k.ż,w., którym nigdy w życiu nie powierzyłbym żadnej łódki – nie tylko swojej… O poziomie wyszkolenia i kwalifikacji żeglarskich decyduje – głównie – indywidualne podejście danego osobnika do chęci opanowania tego rzemiosła.  Kiedy zaczynałem żeglować, istniała prawie wyłącznie forma żeglarstwa klubowego i ubecka weryfikacja tych, którym morską granicę  przekroczyć pozwolono. Dla porządku i gwoli prawdy powiem, że niewielu odmawiano ale… choćby jednemu – to i tak o jednego za dużo. Pierwszą rzeczą, którą się robiło na jachcie przed wyjściem w morze – a właściwie jeszcze przed sztauowaniem – było zamknięcie kingstonu, aby przypadkiem łódka się nie utopiła… Pływałem z różnymi kapitanami, również z tymi b. młodymi i ambitnymi. Zazwyczaj- owi kapitanowie nie płacili za nic i wszystkim to pasowało. Wtedy CKE skutecznie stała na straży odpowiedniego poziomu kwalifikacji kapitańskich, „najstraszniejszy” – podobno – był jej śląski zespół, który wielu kandydatów na miano „pierwszego po Bogu” starało się – jak mogło – omijać… Nie straszne były dla nich wyprawy na Wybrzeże, w celu zdawania kolejnych egzaminów cząstkowych, a potem legendarnego „rozbójnika”. Ale to se ne wrati… Jachtów z wolna przybywało i  kapitanów, zresztą też ale… w tempie raczej umiarkowanym i wciąż byli poszukiwani (wiadomo – urlopy). Teraz mamy sytuację jakby odwrotną (przynajmniej z punktu widzenia armatora) – potencjalnych kapitanów mamy multum, natomiast coraz trudniej o załogi. Dziwi mnie trochę, że w czasach, kiedy dobrze trzeba liczyć wydawane pieniądze, załogi chętnie korzystają z nieznanych sobie acz ceniących się „profesjonalistów”. Zdarza się, że owi profesjonaliści, wykpiwają rejsy tzw niekomercyjne i pewnie mają rację, gdy ktoś na źle przygotowanym jachcie chce zarobić mniejsze – ale jednak pieniądze. Zapominają jednak, że sami biorą w czarter jachty od firm różnego autoramentu. A propos firm, tzw agencji żeglarskich, to niejednokrotnie byłem mimowolnym świadkiem powstawania  kilku takich i znałem kompetencje ich założycieli, którzy rozwijając się najmowali sobie podobnych… Powtórzę, że uogólniać nie zamierzam i postępu ani ewolucji nie zatrzyma się. Oczywistym jest fakt, że (prawie) każdy jacht zarobić na siebie musi, jednak nie każdy żeglarz musi zarobić na żeglarstwie… Jako początkujący żeglarz, ciułający stażowe mile zamustrowałem kiedyś na katowicką „Karolinkę”. Zaokrętowaliśmy się w Świnoujściu. Z Warszawy przyjechał kapitan Stasiu (w swoim środowisku zwany „kapitanem – pułkownikiem”). Basia – I oficer – zbierała pieniądze na prowiant, pomijając oczywiście kapitana. Stasiu jednak powiedział, że akurat Jego skromnej osoby załoga nie musi utrzymywać i wpłacił stosowną kwotę do jachtowej kasy. Wtedy postanowiłem, że – jeśli kiedyś kapitanem zostanę – moje załogi też utrzymywać mnie nie będą… Bez wątpienia, na tytułowego profesjonalistę nie nadaję się…